wtorek, grudnia 15, 2009

Primus eta-express

Jako, ze po ostatniej wizycie we Wrocławiu, moje menażki szlag trafił - tj zostały w autobusie ichniejszego mpk - postanowiłem kupić sobie nowy garnek, jako że akurat miałem trochę rezerwy finansowej - kupiłem zestaw garnek + palnik - wybór padł na eta-express primusa, jako, że jest to najlżejszy tego typu palnik na rynku a jednocześnie prawie najwydajniejszy (zaraz po reaktorze - który jest najwydajniejszym palnikiem gazowym w terenie). Palnik składa się do niewielkiej paczuszki - tj wraz z kartuszem 230g (w moim przypadku markill) wszystkie elementy mieszczą się wewnątrz garnka, zostaje nawet miejsce na torebki herbaty lub gorący kubek. Palnik ma bardzo wygodny pizoelektryk, dość szerokie nóżki i można go podwiesić na wieszadełku oferowanym przez producenta (lub jak ja - próbować zrobić swoje - jeszcze nie skończyłem, została mi kwestia rozwiązania haczyków z regulacja długości poszczególnych ramion). Jak na moje, całość jest świetnie przemyślana - całość jest niewielka, dokładnie spasowana (jak się złoży to nic nie lata i nie ociera !), patelnio pokrywka umożliwia nawet upieczenie naleśników (testowane jednak tylko na kuchence w domu - jeszcze nie opracowałem efektywnego sposobu robienia naleśników, czy innego tego typu potrawy w terenie - jak ktoś zna - proszę o info), a obydwa garnki są pokryte jakimś nieprzywierającym tytanem - przynajmniej na razie sprawuje się on bardzo dobrze.
Zestaw wystarcza jeżeli chcemy zrobić herbatę dla 3 osób, jednak gotowanie normalnego posiłku, to raczej dla 2 max.
Dwie rzeczy co rzeczywiście mi się nie podobają (ale na prawdę na razie jest to pełen zestaw wykrytych wad!) to, to, że patelni nie da się położyć dnem do dołu jako przykrywki - tak, by jeszcze z odzyskanego ciepła chociażby odgrzać kanapkę (jak to robiłem na menażce harcerz ! - w dolnym garnku woda, w górnym sos a na wierzchu kanapka), oraz to, ze rączki patelni nie da się rozłożyć gdy używamy jej jako pokrywki - co utrudnia manipulowanie nią bez ryzyka poparzenia palców.

wtorek, grudnia 08, 2009

Góry Bystrzyckie 05-06.12.2009

W miniony weekend udało mi się wyrwać wreszcie w góry, z klubem turystycznym "Halny" działającym na PP. Góry te nie są zbyt wysokie, nie są również szczególnie wymagające - ot takie mocno zalesione pagórki. Z uprzedniej wizyty w tym paśmie pamiętam, ze tam, gdzie las się przerzedzał - widoki były całkiem ładne - ten wyjazd jednak był całkowicie pod znakiem "uwaga - mgła" i widoków w zasadzie nie było. W wyjeździe towarzyszyli mi Magda i Tomek.

Pierwszego dnia wysiedliśmy w Polanicy, skąd żółtym szlakiem doszliśmy do przełęczy sokołowskiej. Następnie zeszliśmy na zielony by wejść na kamienną górę (ładny punkt widokowy, jednak nie w ten dzień ;]) gdzie zjedliśmy śniadanie (muesli z mlekiem z proszku przygotowanym na maszynce), po zejściu skierowaliśmy się na żółty rowerowy i dalej na żółty pieszy, przechodzący miedzy innymi przez Łomnicką Równię i Anielską Kopę (ponownie ładne punkty widokowe ...). Przy węźle szlaków (żółty pieszy, zielony pieszy, czerwony rowerowy) zdecydowaliśmy się przejść obejrzeć "strażnika wieczności" - pomnik niezbyt ładny, niezbyt tez okazał - ale jednak posiadający kawałek płaskiego betonu na którym można przygotować wifona :P. Po powrocie do węzła skierowaliśmy się już zielonym do schroniska "Jagodna" w spalonej, zielony szlak wiódł najpierw przyjemnie w dół - lasem i porosłymi mchem kamieniami, potem nudnym asfaltem w górę - mozolne podejście na końcu którego dodatkowo ominęliśmy zejście zielonego szlaku z asfaltu i musieliśmy nadłożyć drogi.
W schronisku po umyciu się, rozłożeniu na poddaszu i zjedzeniu pierogów, uczestniczyliśmy w "mecie" rajdu, gdzie tomek wyrywał laski ;] , ja wygrałem jakiś konkurs (zasady zrozumiałem dopiero przy ostatniej rundzie i ich nieznajomość była prawdopodobnie głównym czynnikiem decydującym o wygranej), była czekolada i grzane piwo.
Następnego dnia, wstaliśmy luzikiem o 9:00, potem całkowicie bez ciśnienia spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie, Tomek dalej wyrywał laski - tym razem na tosty ;], i przez ten brak pośpiechu wyszliśmy z Tomkiem (Magda poprzedniego dnia paskudnie obtarła sobie stopę i nie było opcji by szła) dopiero o 10:23. Dzisiejszego dnia musieliśmy wracać, więc na wielkie eskapady nie było czasu - poszliśmy raźnym krokiem na Jagodną, na szczycie widać było, że już grudzień, zjedliśmy więc po kabanosie, wypiliśmy herbatę i skierowaliśmy się w drogę powrotną.
Generalnie wyjazd był udany, choć wyjątkowo krótki - niestety nie mieliśmy możliwości pojechać na trasę 3-dniową.